Na początku sierpnia tego roku po raz drugi mieliśmy okazję spróbować naszych sił na szwedzkich łowiskach. Maleńka wioska niedaleko Alfta i Edsbyn w Szwecji na 11 dni stała się naszą bazą wypadową.
W zeszłym roku zostaliśmy wraz z bratem zaproszeni przez znajomych na północ Szwecji. Widać byliśmy dobrymi gośćmi, ponieważ w tym roku zaproszenie zostało ponowione. Wyjazd do tego kraju to gratka dla wędkarzy, ponieważ szwedzkie wody słyną z zębatych „predatorów”, więc to szczupak miał być głównym celem naszej wędkarskiej podróży. Łowiska to jezioro Mållången (czyt. Molongen) oraz jedna z wielu rzeczek zasilająca powyższe jezioro. Pierwszy akwen to jezioro pochodzenia polodowcowego. Ma bardzo zróżnicowane dno (ok. 30 m głębokości) i linię brzegową. Jak to zwykle w Skandynawii, dno i okolica usiane są kamieniami różnej wielkości (nawet wielkości domu jednorodzinnego), dno bardzo często jest gliniaste, oczywiście usłane kamieniami. W płytszych rejonach znajduje się wiele miejsc z grążelami, wystających trzcin oraz długimi, nitkowatymi trawami o długości do 3 m wyrastającymi z dna i pokrywającymi lustro wody niczym dywan. Można też odnaleźć typowo kamieniste zatoki. Do Mållången musieliśmy dojeżdżać około 15 minut, natomiast rzeczka przylegała do posiadłości naszych gospodarzy. Ten drugi ciek wodny ma bardzo urozmaicone dno, od razu schodzące do ok. 2-3 m głębokości. Pokryte ono jest opadłymi podczas spławiania do tartaku kłodami. O jigowaniu z dotknięciem dna można zapomnieć. W zeszłym roku moje pudełko z przynętami nieźle się uszczupliło zanim skutecznie wybiłem sobie to z głowy. Pływaliśmy we trójkę (ja, brat oraz nasz gospodarz Robert) na 4,5 m łodzi. Z Polski przywieźliśmy echosondę oraz silnik spalinowy 3,5 km. Na takim zestawie łowiło się bardzo komfortowo na jeziorze. Gdy wypływaliśmy na rzeczkę to zamienialiśmy spalinową „katarynę” na niewielką elektryczną jednostkę napędową. Prędkości ślizgowej nie osiągaliśmy, ale też nie było takiej potrzeby.
Wędki
Na tym wyjeździe postanowiłem podciągnąć swoje umiejętności w jerk’owaniu. Zabrałem ze sobą dwa kije dedykowane do tej metody: Dragon Millenium Fatso Jerk Cast (196 cm długości, 25 – 60 c.w.) oraz Guide Select Travel Jerk Cast (monoblank, 198 cm długości, 20 – 100 c.w.). Wybór wędzisk był podyktowany ich wytrzymałością oraz zwiększoną wielkością stosowanych przynęt. Pierwszy kij uzbrojony był w multiplikator Team Dragon HS200iL. Do tego kompletu używałem przyponów Dragona HM Titanium o długości 35 cm. Bardzo dobre i pewne agrafki oraz sztywność tytanu powodują, że idealnie pasują do tego typu zestawów. Jeśli chodzi o używane przeze mnie linki to w przypadku jerka nie schodzę poniżej 0,20 mm średnicy. Oprócz powyższych zabrałem ze sobą lżejsze kije (do 35 i do 21 g c.w.) do łowienia z kołowrotkami o stałej szpul. Mogłem przetestować w działaniu na większych okazach nowonabyte Zaubery CF (rozmiar 2000 i 3000). Obowiązkowo nawinięte na nich zostały plecionki (0,12 mm i 0,16 mm). Przed wyjazdem Robert poprosił mnie o zakupienie w Polsce wędki z kołowrotkiem o charakterystyce „na szwedzkie szczupaki”. Po krótkich poszukiwaniach udało się mi znaleźć promocję na kij Dragona z serii Express (240 cm długości, 15 – 40 g c.w.). W trakcie pobytu na północy okazało się, że wybór był bardzo trafny. Kij o szybkiej akcji, dosyć sztywny oraz czuły w zestawieniu z kołowrotkiem Spro Red Arc w rozmiarze 10300 świetnie się sprawdził.
Ponownie na tej samej wodzie
Pierwszą część wyjazdu spędziliśmy na jeziorze. Zezwolenie mieliśmy wykupione na 7 dni. W zeszłym roku na tej wodzie spędziliśmy zaledwie jeden dzień. Tym razem, lepiej uzbrojeni i wyposażeni (w szczególności w silnik spalinowy i echosondę – z tych rzeczy musieliśmy zrezygnować rok temu) rozpoczęliśmy penetrowanie łowiska. Około miesiąca wcześniej udało mi się uzyskać zdjęcia mapy batymetrycznej dzięki lokalnemu entuzjaście. Jego adres e-mail znalazłem w Internecie. Pierwsza część pierwszego dnia była zdecydowanie na korzyść ryb. Zero kontaktu. Za to pogoda piękna. Postanowiliśmy zrobić przerwę na małej wysepce o nazwie Finnaholmen (z szwedzkiego: wyspa znalazców). Znajdowała się na niej mała chatka turystyczna. Zadbana, wyposażona we wszystko, co potrzebne na krótki biwak. Po posiłku i ustaleniu taktyki na następną część dnia postanowiliśmy poszukać ryb niedaleko roślinności. kołowrotkiem Spro Red Arc w rozmiarze 10300 świetnie się sprawdził.
Pierwsza i największa
Pierwsza zatoka i pierwszy rzut potwierdziły, że nowo obrana taktyka jest skuteczna. Brat zaciął piękną rybę. Potwierdzały to odgłosy wydawane przez kołowrotek i piękna parabola Guide Selecta "Boxer". Okazuje się, że na drugim końcu linki zameldował się ładny zębaty. Łatwo się nie dał. Ciął plecionką okoliczne grążele licząc na to, że któryś z elementów zestawu lub wędkarz zawiodą. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i ciemnozielona (wręcz brązowa) torpeda wylądowała w łódce. Drapieżnik nie dał się łatwo zmierzyć, ale w końcu miarka pokazała 88 cm, co oznaczało rekord życiowy brata. Seria zdjęć i ryba w doskonałej kondycji odpłynęła w ciemną toń. Fenomenalna przeźroczystość wody dała nam jeszcze okazję zobaczyć jak szybko piękny szczupak odpływa. Później okazało się, że była to największa ryba wyjazdu. Pierwsza i największa – o takiej zdobyczy może marzyć każdy wędkarz. Od tego momentu było już tylko lepiej. Artur na tę samą przynętę (na którą złowił swoją życiówkę) wyciągnął większość ryb tego wyjazdu. Tonący wobler o długości 7 cm typu „rattlin”, z małymi kuleczkami przesypującymi się w środku i o bardzo wąskiej, intensywnej pracy skutecznie prowokował drapieżniki do ataku. W zeszłym roku kupił go na Gamla stan (Sztokholmskie Stare Miasto). Później śmialiśmy się, że szwedzkie ryby lepiej dogadują się ze szwedzkimi przynętami. W ciągu tego wyjazdu trafiło się jeszcze parę 80-tek.
Wyżej opisana przynęta królowała przez następne 2 dni. Przy okazji zaczęła zmieniać kolor. Szczupacze zęby wybieliły ją, lub jak kto woli – zdarły z niej kolorki. Ja w tym czasie doskonaliłem technikę rzutów oraz prowadzenie poszczególnych jerk’ów. Trzeciego dnia wpłynęliśmy w płytką zatokę z mnóstwem grążeli. Później okazało się, że wody tam było mniej niż do kolan. Ale szczupakom to nie przeszkadzało. Zacząłem ja. Biało-niebieski tonący Slider 7 wywabił "szedziesiątaczka". Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że to właśnie wtedy pokochałem łowienie na jerka. Po wrzuceniu przynęty w ścieżkę między pływającymi liśćmi i opuszczeniu zacząłem powoli ją prowadzić. Podciągnięcie i Slider pokazuje boczek. Następne podciągnięcie i prezentuje drugi boczek. Może to robić prawie w miejscu. Kątem oka zauważyłem jak spod liści wypływa szczupak i zaczyna się czaić jak kot. Po 5 sekundach na moich oczach łapie Sliderka i zaczyna się zabawa. Największą radochą w łowieniu na jerk’a jest oglądanie takich sytuacji. Przez kilka kolejnych dni na spędzonych północy takie widowiska było nam dane oglądać wiele razy. Jeszcze fajniejszą sprawą są brania z powierzchni. Wciąż dostaję gęsiej skórki na myśl o strzelających w górę gejzerach wody podczas brania ryby. We wspomnianej zatoce 2 razy trafiliśmy dubelty. Inny wobler, Salmo Skinner 14 (tym razem pływający) też okazał się skuteczny. Kto by pomyślał, że będą brały nawet z 30-centymetrowej wody.
Travel Jerk
W tej zatoce miałem okazję po raz pierwszy poczuć pracę Travel Jerka. Porównanie z wcześniejszymi generacjami jerkówek z serii Guide Select wypada bardzo korzystnie na korzyść monoblanku. Jest miększy, przez co lepiej amortyzuje szarpnięcia ryb oraz lżejszy, co wpływa na komfort łowienia. Ręka nie męczy się podczas długich godzin łowienia. Jego ogólna charakterystyka pozwala na komfortowe łowienie przynętami ważącymi ok. 20 g. Przy okazji, moim zdaniem, jest dokładniej wycechowany niż poprzednie wędki z serii Guide Select.
Na wystawie inne bardzo ciekawe przynęty. Następne dwa dni były podobne. Jednak brat zwiększał przewagę. Jednego popołudnia porozmawialiśmy z sąsiadem. Pytaliśmy głównie gdzie warto pływać, na co zwracać uwagę itp. Zapytał się nas czy „patrzymy szczupakom w zęby”. Okazało się, że teraz mają okres zmiany uzębienia. Przednie zęby potrafią mieć błonkę, a tylnie całe się ruszają. Jak później zauważyliśmy postęp tego procesu był różny w zależności od części jeziora, a nawet poszczególnych zatok. W połączeniu z faktem, że każdy szczupak, którego sprawialiśmy (braliśmy te, które już nie chciały odpłynąć o własnych siłach) miał pusty żołądek stwierdziliśmy, że to nie jest okres ich intensywnego żerowania.
Skinner
Wspominałem o Skinnerze. Jest to bardzo ciekawy wobler o intensywnej pracy na boki. Po mocnym pociągnięciu zatacza krótkie i szersze łuki. Schodzi do 1,5 m głębokości. I tu ciekawostka: najlepiej łowiło mi się nim używając zestawu castingowego. Mocne, krótkie szarpnięcia powodowały, że machał korpusem na boki podobnie jak glidery. Kilka razy dał mi ładną rybę. Jednak jego bardzo intensywna praca w połączeniu z niemrawymi braniami powodowała, że czasami te przebiegłe esoxy łapały za grzbiet woblera zostawiając kotwice poza pyskiem. Parę razy widziałem, jak szczupak „aportuje” mi przynętę jak pies z patykiem w zębach.
Gumy
Do tej pory łowiliśmy głównie na woblery, ponieważ na nie mieliśmy zadowalające efekty. Postanowiłem udowodnić, że przynętami gumowymi też zmuszę szczupaki do ataku. Pierwsze godziny były bezrybne. Sprawdzałem, jakie kształty, kolory i sposoby prowadzenia im najbardziej pasują. W ruch szły gumy takie jak: Mamba, Lunatic, Fatty, Reno Killer, Hitman, Jerky, Chucky, czyli wszystko to, co mi się sprawdziło w Polsce i na co lubiłem łowić. Pierwsze pobicie miałem na ripper 15-centymetrowy jaskrowo-żółtego Fatty. Rzut pod same wodne trawy wywabił ładną sztukę. Niestety szczupak zrobił „w tył zwrot” w zarośla i się spiął. Nie pomogła nawet dozbrojka z podwójnej kotwiczki a’la Paweł Mirecki. Później rzucając zgodnie z zasadą „im bliżej roślinności tym lepiej” wyjąłem kilka sztuk. W międzyczasie straciłem na zaczepach wszystkie duże Hitmany. Bardzo lubię pracę tej przynęty i do końca wyjazdu odczuwałem ich brak. W przypadku gum sprawdzały się te, które przy wolnym prowadzeniu charakteryzowały się bardzo silną pracą. Jeśli chodzi o kolor, to biły głównie w jasne i o intensywnych kolorach, chociaż nie mogę potwierdzić, że było to regułą, ponieważ zdecydowanie częściej takich używałem. Po tym jak wędka, którą zabrałem z przeznaczeniem pod średnie i duże gumy, uległa złamaniu w drugim z trzech składów straciłem ochotę na tę metodę łowienia. Wróciłem do jerka.
Śruba i kamień
Podobno nieszczęścia chodzą parami. Następnego dnia penetrowaliśmy najdalsze z dotąd odwiedzonych rejonów jeziora. Piękna pogoda i ryby, na które znaleźliśmy sposób uśpiły naszą czujność. Wiedzieliśmy, że ta część jeziora jest szczególnie kamienista. Przy okazji Robert powiedział, że w szwedzkich wierzeniach ludowych bardzo dużą ilość znacznej wielkości głazów tłumaczy się wojną między trollami i gigantami. Miały one rzucać w siebie tymi głazami. Po skończonej zabawie w jednej zatoczce wypłynęliśmy na pełną wodę by tam szukać ciekawego miejsca. Nagle z wody o głębokości 5 m zrobiła się płytka na 20 cm. Jak dopływaliśmy do miejsc z potencjalnymi przeszkodami to jedna osoba (zazwyczaj ja) stawała na dziobie i wypatrywała niebezpieczeństw. Pływając na polskich wodach, gdzie wszystkie mielizny i inne podwodne przeszkody przyozdabiają znaki ostrzegawcze nie trzeba być tak bardzo skupionym. Jednak to jest północ Szwecji. Jak spotkacie jakąś łódkę podczas całego dnia łowienia to już jest sukces. Jeśli ktoś tu pływa, to zna tę wodę i wie czego się spodziewać, takim wodniakom znaki nie są potrzebne. W efekcie zawadziliśmy śrubą o wielki kamień. Silnik był uszkodzony i niezdatny do użycia. Zemściła się na nas kolejna sprawa. Zamiast wziąć właściwy komplet wioseł mieliśmy na stanie tylko niewielkie wiosło do kanoe. Podczas dwóch i pół godziny wiosłowania padło wiele soczystych słów na temat trolli rzucających głazami. Następnego dnia zamontowaliśmy mały silnik elektryczny i wypłynęliśmy już bez Roberta. Trochę się przeziębił i potrzebował przerwy. Jednak 30 lbs mocy uciągu na 4,5-metrową łódkę i dwóch rosłych facetów wraz ze sprzętem to jednak za mało, zwłaszcza jak trzeba w linii prostej pokonywać dwukilometrowe odcinki. Wspomagany wiosłami silnik jakoś dawał radę. Tego dnia postanowiliśmy łowić trochę krócej. Wieczorem załadowaliśmy łódkę i przywieźliśmy ją nad rzeczkę.
Ostatnie dni na wodzie
Ostatnie 2,5 dnia bawiliśmy się na znacznie mniejszym akwenie. Jednak wiedzieliśmy, że niepozorna rzeczka potrafi bardzo pozytywnie zaskoczyć. Najlepsze wyniki mieliśmy tu na obrotówki oraz klasyczne ripper’y. Oprócz nich bardzo dobrze sprawdzały się Hitmany, w szczególności te o długości 7 cm. Jeden zębaty skubaniec obgryzł mi ogonek w ostatniej sztuce. Wniosek: muszę się zaopatrzyć w baterię tych przynęt. Biły też w Slider’ki, a w szczególności zmęczoną wyprawą, teraz już bardziej tonącą, biało-niebieską siódemkę. Brat może pochwalić się rekordem największego jak i najmniejszego szczupaka. Ten drugi spektakularnie „poprawiał” 3 razy. Najpierw był 25 cm. Później 15cm. Ostatecznie skończyło się poniżej 15 cm. Wszystkie na wielką, dwuskrzydełkową obrotówkę. Ostatecznie spoczęła na podwodnym karczu. Trafiały się również sztuki mierzące 70 cm oraz piękne, ciemne okonie. Brązowa, nasycona solami żelaza woda w połączeniu z cieniem lasu, przez który wiła się rzeczka wpływała na ciemniejsze umaszczenie ryb.
Ultra 8x Nano
Na rzeczce stwierdziłem, że plecionka w lekkim spinningu służyła mi wystarczająco długo. Postanowiłem wypróbować nowy produkt Dragona Ultra 8X Nano w jaskrawozielonym kolorze, grubości 0,12 mm. Bardzo przypadła mi do gustu. Charakteryzuje się bardzo gładką powierzchnią (zdecydowanie wpływa to na jakość i długość rzutów), zbitą strukturą i bardzo dobrą wytrzymałością na zerwanie (oczywiście przy zastosowaniu odpowiednich węzłów). Ten ostatni atrybut miałem okazję sprawdzić wielokrotnie na pełnej zaczepów rzeczce. Można ją porównać do Daiwa Tournament. Kolor minimalnie zbladł po miesiącu użytkowania. Jest jeszcze jedno ostatnie zdarzenie, którym chciałbym się podzielić. Ostatniego wieczora na rzece zacząłem rzucać małymi przynętami w roślinność. Wcześniej większą uwagę przywiązywałem do przeczesywania głównej rynny rzeki – tam stały okonie, a spomiędzy kłód wychodziły szczupaki. Około godziny 22 zaczęło robić się ciemno i naszła wilgotna mgła. Temperatura obniżała się raptownie. Stwierdziliśmy, że się zwijamy. Poprosiłem o ostatni rzut. Znalazłem ścieżkę w grążelach i rzuciłem w jej środek. Biały 5-centymetrowy ripper kolebał się w wodzie. Podniosłem go nad widoczną jak na dłoni łodygą grążela i pozwoliłem znowu swobodnie opaść. Nagle zniknął mi z pola widzenia. Kilka szarpnięć lekkim zestawem i luz. Zszedł. Powtórzyłem rzut i poprowadziłem przynętę w ten sam sposób. Pożegnanie z szwedzką wodą zakończyłem 70-centymetrowym zębatym. Każdemu wędkarzowi życzę takiego pożegnania z łowiskiem.
Na koniec chciałbym podziękować następującym osobom: Ewie, Runarowi i przede wszystkim Robertowi Finnman za gościnę, Arturowi Walkiewiczowi za towarzyszenie w tej i innych niezliczonych wyprawach wędkarskich, Waldemarowi Ptakowi z firmy Dragon za pomoc w skompletowaniu sprzętu, Michałowi Kaszubie za serwis kołowrotka i użyczenie swojego własnego multiplikatora, Koleżankom i Kolegom z portalu Shrap Drakers za cenne wędkarskie uwagi oraz możliwość wypowiedzenia się.
Tekst: Paweł Walkiewicz,
Zdjęcia: Artur i Paweł Walkiewicz.