Dzień szósty – 12 sierpnia
POWRÓT PRZEZ PUSTKOWIA PÓŁNOCY
Tuż po południu ruszamy w drogę powrotną. Zwiedzamy surowe pola, zasypane wulkanicznym pyłem i głazami, większość czasu jadąc po szutrowej drodze. Tak wygląda islandzki interior. Dłuższy przystanek robimy przy wodospadzie Dettifoss, jednym z największych w Europie pod względem przepływu wody. Imponujące 100 metrów szerokości, 45 metrów wysokości. Rwąca rzeka mętnej, brązowawej wody i wszechobecny huk dochodzący z dołu. W dalszej kolejności odwiedzamy olbrzymi, nieczynny krater wulkanu, pzrerwany z jednej strony i dzięki temu dostępny dla samochodu. Kolejny nieczynny wulkan, z jeziorem w środku. W tej części drogi na horyzoncie co chwilę widzimy jakiś stożek wulkaniczny. Czas na błotne gejzery, są wielkie a zapach siarki podpowiada, że gdzieś tu musi zaczynać się Piekło. Kolejny fragment krajobrazu to rudobrązowa pustynia, pod nią też gorące źródła. Jeszcze kompleks jezior Myvatn, przepiękny wodospad Godafoss i na koniec, tuż przed zmierzchem przejazd przez najładniejsze miasteczko kraju, Akureyri. Na tym koniec, zapada noc, teraz już tylko kilka godzin jazdy na lotnisko. Kiedy wysiadam w Warszawie czuję od razu jedną wielką różnicę – powietrze. Jest gęste i cięzkie, choć pogoda dość zbliżona do tej islandzkiej. Tam po prostu powietrze składa się w 100% z powietrza, bez naszych kontynentalnych domieszek …
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
Dzień piąty – 11 sierpnia
BAJKOWE SCENERIE I PIĘKNE RYBY
Arek zdobył dla nas na ten dzień wjazd na jedną z najpiękniejszych, a może najpiękniejszą rzekę Islandii. Dostajemy miejscowego przewodnika i prawo spinningowania w kilku miejscach – wg normalnych zasad cała rzeka jest tylko dla muszkarzy. Zjeżdżamy w kierunku głębokiego kanionu i nagle przed nami otwiera się niesamowity widok – turkusowa woda w głęboko wyżłobionej rozpadlinie, coś nieprawdopodobnego! Piotr z przewodnikiem idzie na absolutnie ekskluzywny odcinek, do którego dociera się cześciowo pontonem, częściowo trzymając się lin asekuracyjnych. Wstęp tylko z muchówką. Reszta naszej grupy idzie w przeciwną stronę, na dwie miejscówki „spinningowe”, oczywiście tylko dziś.
Jest przepięknie, obławiamy miejsca, którymi zachwyciłby się chyba nawet etatowy fotografik National Geographic. Niestety łososie nie gryzą, nawet ich nie widać. Przewodnik uprzedzał nas, że od trzech dni jest właśnie tak, ryby zniknęły. Po dobrej godzinie wraca Piotr, zauroczony miejscem, które zobaczył oraz chyba setką łososi, oglądanych ze skalnej półki. Miał nawet jedno branie, ale ryba tylko skubnęła przynętę. Przewodnik złowił jednego maluszka, czterdziestaka.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
Druga część dnia to dla nas ekstremalny odcinek powyżej mostu, a dla Piotra - zawodowa objazdówka kilku wędkarskich ośrodków i okolicznych rzek. Zejście po trawiastym zboczu jest dość trudne, ale prawdziwy 'OS' zaczyna się nad wodą. Muszę przejść kilkaset metrów do trzeciego „baseniku”, gdzie zatrzymują się ryby, Arek i Zbyszek zajmują dwa bliższe mostu. Docieram tam zdyszany i spocony – nigdy jeszcze tak nie ryzykowałem. Skoki po kamieniach kilka metrów nad powierzchnią rwącej i głębokiej rzeki nie leżą w moim zwyczaju, ale myśl o łososiach chyba trochę kasuje zdrowy rozsądek. Już mam zaczynać, kiedy o kolejne dwieście metrów w górę rzeki widzę czwarty basen. Szybka decyzja – idę, będę miał dwa tylko dla siebie. I to był błąd. Przedarłem się przez ekstratrudny teren tylko po to, by stwierdzić, że ta miejscówka jest bez sprzętu alpinistycznego niedostępna. Nie umiem schodzić po czterometrowej, pionowej ścianie... Fajnie byłoby być na chwilę Batmanem!
Wracam w poprzednie miejsce i prez godzinę biczuję wodę bez efektu. Jestem załamany, coś mi tu dziś śmierdzi zerem. Cofam się do kolegów, też nic nie mieli. Obławiam już krócej ich dwa baseny – zero plus zero, wynik jasny. Telefon do przewodnika – obaj z Piotrem bez ryby, decyzja – koniec na dziś z łososiami, zjeżdżamy w dół na odcinek z paliami. Wdzieramy się pod górę, będziemy to podejście długo pamiętać, przynajmniej niektórzy z nas …
Rzeka jest tu całkiem inna, bardzo szeroko rozlana, sto metrów z hakiem. My stoimy na płaskim brzegu, przeciwległy z kolei to skalna ściana.
- Pod nią biegnie rynna i tam trzeba wrzucić przynętę - tłumaczy guide.
Piotr rusza nieco w górę, na kawałek rzeki lepszy do łowienia na muchę. Zabieram delikatną wędkę z plecionką 0.08 mm, tym rzucę naprawdę daleko. Pakuję się do wody, wykonuję pierwszy rzut małą wahadłówką, nie sięgam skał. Wolno przesuwam się do przodu, w końcu zostaje pięć centymetrów do krawędzi śpiochów, dalej się nie da. Pierwszy celny rzut po ujście małego strumyka i jeszcze na opadzie mocne uderzenie! Ryba walczy pięknie, holując cofam się wolno w kierunku brzegu, z którego obserwują mnie Arek i Zbyszek. Po pięciu minutach przepiękny potokowiec pokazuje się kilkanaście metrów ode mnie. Sięgam po podbierak i po kilku krótkich odejściach mam w nim rybę. Kiedy kładę ją delikatnie na kamieniach wszyscy oceniamy, że ma 57-58 cm, ale miarka pokazuje tylko 50,5 cm. Jest po prostu w takiej kondycji i tak kolorowy, że robi wrażenie znacznie większego – sami chyba się z tym zgodzicie oglądając zdjęcie. Trzy fotki i ryba wraca do rzeki. Kolejna godzina nie daje wyników, mam jeszcze jakieś branie i szybki spad, dwa skubnięcia obrotówki. W końcu jestem tak zmarznięty (woda ma tu 6-7 stopni, płynie prosto z lodowca), że muszę parę minut spędzić na brzegu. Przechodzę w tym czasie o jakieś sto metrów w górę, zaczynam znów łowić. Jeszcze dalej w górze wyskakuje łosoś, ja tylko słyszałem hałas, Arek go widział. „Trzeci kamień po twojej prawej” woła. Przesuwam się mozolnie krok za krokiem i wykonuję rzuty pod prąd, zimno, cały czas jestem w wodzie pod krawędź woderów. Wreszcie sięgam wahadłówką pod wskazany kamień i natychmiast jest branie ! 70 metrów plecionki w powietrzu a na końcu łosoś ! Walczy pięknie, choć czuję, że to nie żaden olbrzym, stawiam na przedział 60-70 cm. Ryba nie poddaje się przez prawie dwadzieścia minut, raz wylatuje z wody piękną świecą. Wszystko jest pod kontrolą, w końcu mam go w podbieraku. Piękny, żywe srebro i te czarne kropeczki ! W czasie mierzenia (miał 61 centymetrów) wraca Piotr i przewodnik, ten drugi pomaga mi wypuścić rybę, która po tak dugiej walce potrzebuje kilku minut na dojście do siebie. Wreszcie mocno rusza ogonem, puszczam go, łosoś przypada do dna. Obserwujemy go przez minutę, wreszcie zdecydowanie rusza w nurt rzeki.
Koniec tego dnia i koniec wędkarskiej przygody. Czeka nas jeszcze droga powrotna na samolot, tym razem wzdłuż całego północnego wybrzeża wyspy.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
Dzień czwarty – 10 sierpnia
WODA OŻYŁA!
O 7 jesteśmy już na łowisku i odbieramy licencje na dwa odcinki rzeki: dolny, łososiowy i górny, bardziej pstrągowy. Zaczynamy tuż przy ujściu, ale po godzinie machania bez efektów uznajemy, że jednak ruszymy poszukać potokowców.
Ten drugi odcinek rzeki jest przepiękny, tu muszą być ładne ryby. Piękne, głębokie podmycia skarp brzegowych muszą kryć całkiem ładne sztuki. Po przejściu trzech miejscówek wreszcie dzień się zaczyna. Piotr zapina na czarno-czerwoną nimfę pstrąga 40 cm. Pochwili Zbyszek łowi da małe, na zaliczam jedną sztukę i jedno odprowadzenie przynęty. Później spokój, zaczynamy się trochę obawiać, co będzie dalej. Wreszcie i mnie dopisuje szczęście: na wąskiej odnodze rzeki, pod kamieniem trafiam potoka 42 cm. Chudy, ale pięknie ubarwiony. Przechodzę w górę, na kilkudziesięciometrową rynnę, pod brzegiem sąsiadującą z dywanem roślinności. Kładę delikatnie obrotówkę pod sam brzeg, po minięciu zielska pozwalam jej opaść i już po ułamku sekundy jest silne uderzenie, chyba większej sztuki. Okazuje się jednak tylko o 1 cm większa od tej poprzedniej. Od 13 do 15 na tym odcinku jest obowiązkowa przerwa w łowieniu. Popołudniową turę zaczynamy od bardzo ładnej miejscówki, gdzie zlewają się w całość trzy odnogi rzeki i na zakręcie powstały dwa kilkudziesięciometrowej długości doły, głębokie na 2-2.5 metra. Prowadzoną w poprzek nurtu obrotówkę odprowadza mi łądna ryba, bardzo ciemno ubarwiona, prawdopodobnie to tutejsza odmiana potokowca, nazywana przez Islandczyków pstrągiem brązowym. Brania nie ma. Po chwili zastygam w bezruchu – kilka metrów powyżej widzę w nurcie łososia, około 70-80 cm, przemieszcza się dwoma kilkumetrowymizakosami na skraj głęboczka. Wołam Piotra, przeczesujemy to miejsce wahadłówkami – nic.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
Idziemy kawałek w dół. Arek pokazuje Piotrowi krótką rynnę przy brzegu mówiąc, że tam w ostatnich dniach trzykrotnie widział łądnego pstrąga, około 50 cm. Jeden rzut małym Hornetem Salmo i … zaczyna się!
Branie i natychmiastowy odjazd, młynki, kolejny odjazd. To nie potok, to król rzeki – łosoś, i to chyba ładny! Obserwuję hol z drugiego brzegu, a nagle tuż obok mnie z wody wyskakuje ryba, też łosoś, około sześćdziesięciocentymetrowy! Co tu się dzieje, wpłynęłą cała grupa, czy po prostu uaktywniły się ryby odpoczywające na tym odcinku?!
Piotr holuje rybę z wprawą, delikatnie, ma do dyspozycji siedmiostopowy spinning pstrągowy, 14-gramowy, plecionkę 0.10mm, a kotwiczki w czterocentymetrowym woblerze to też nie za wiele na taką rybę. Wreszcie, po pięknym wyskoku widać, że łosoś słabnie. Po chwili daje się podebrać chwytem za ogon i już go mierzymy. 82 centymetry, waga zapewne pomiędzy 5 a 6 kilogramów. Robimy półgodzinną przerwę – sesja zdjęciowa, kawa, kanapki. Po przerwie zakładam woblerka, gdzieś w podświadomości myślę o łososiu, chociaż wiem, że tu szansa nie jest za duża, a szczególnie że limit farta wykorzystał już Piotr.
Przy dużym kamieniu, schowanym głęboko pod wodą, ale widocznym ze skarpy na której stoję, przynętę atakuje piękny pstrąg brązowy. Niestety tylko odbija ją zamkniętym pyskiem i znika. Po chwili jednak wraca mi humor – z tej samej pozycji, po rzucie w dół, zapinam potokowca 45 cm. Niedługo później mam jeszcze jednego, 42 cm. Pod mostem natrafiam na zgrupowanie niedużych ryb i wyjmuję kilka, ostatni trochę większy, prawie 40 cm – to już mój jedenasty.
Słońce znika za górą, robi się zimno, kończymy. Łącznie tego dnia zaliczyliśmy aż 21 pstrągów potokowych a dodając do nich przepięknego łososia mamy prawo uznać połów za bardzo udany.
Dzień trzeci – 9 sierpnia
NA TARCZY
Wstajemy o 7:00. Pierwsza obserwacja to zmiana pogody. Przestało wiać, zachmurzenie 50%, zamiast zerowego. Arek przyjeżdża ze smutną miną – tego się nie spodziewał, jest duży skok ciśnienia, a to nie wróży nam najlepiej. Zaczynamy od kilkunastohektarowego jeziora w górach - mają tu być pstrągi potokowe i palie. Każdy robi po kilkadziesiąt rzutów i … nic. Szybka decyzja – jedziemy na inne jezioro. Duże, dość głębokie, bankówka, gdzie Arek z w najgorsze dni ratował wynik łowiąc z klientami piękne palie. Po 10 minutach mam branie, ryba trzykrotnie bije w dno i spada z haka! Nie była mała, czterdziestaki od razu skaczą. Szkoda, ale będą następne. Niestety mylę się... Dwie kolejne godziny nie przynoszą efektów. Piotr miał branie małej palii, która wyskoczyła i wypięła się z kotwiczki wahadłówki. Ponieważ dzisiejszy dzień z założenia miał być poświęcony prezentacji kilku różnych łowisk - przemieszczamy się na typowo łososiową rzekę, blisko oceanu. To ciężka orka. Po kolejnych dwóch godzinach, z zerowym efektem, rezygnujemy.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
Czwarte łowisko to chyba najpiękniejsza rzeka tego wyjazdu. Rozlewiska, szypoty, głazy, rynny, nawisy, wodospady – wszystko pierwsza klasa. Brakuje tyllko ryb. Trzy godziny dokładnego obławiania najciekawszych miejscówek nic nie dają. Jesteśmy nieco załamani, choć cieszą piękne widoki i takież zdjęcia. Arek nas uspokaja: „Łowicie dobrze, tylko ryby nie biorą, są takie dni i już”.
Cwaniaczek, on tu mieszka i łowi kilkadziesiąt dni w roku. Wieczór kolejna rzeka. Nieco inna, szersza, ze średniej szybkości nurtem, kamieniami i … ostrogami. Mają tu być potokowce i palie, ale niestety ich nie ma. Wytrwale łowimy do 21:00 i decydujemy się rzucić biały ręcznik. Koniec. Jutro mamy wstać o 4:30 i na 6:30 zameldować się na hi-endowym łowisku łososiowym, wracamy na kilka godzin snu, mamy nadzieję, że to pozwoli nam odbudować się psychicznie po dzisiejszym niewątpliwym dołku.
Dzień drugi – 8 sierpnia
PALIE Z ESKIFJORDUR
Rano ustawiamy się na dolne miejscówki, głębsze i wolniejsze. Tylko Piotr i Bjorgvin jadą w górę, muchówkami mogą łowić na płytszej wodzie. Jak się okazuje mucha wygrywa – Piotr szybko łowi trzy palie pomiędzy 38 a 47 cm, później doławia czwartą. Zostawiam kolegów w dole rzeki i maszeruję dwa kilometry pod wodospad, który widziałem wczoraj z samochodu. Po kilkunastu minutach na spokojnej wodzie poniżej kaskady pojawia się ładna palia, na oko „50”. Udaje mi się zrobić jej zdjęcie, ale w końcu jakiś mój ruch płoszy ją, ryba przemieszcza się w górę, na najgłębsze miejsce. Sięgam po niedużą, ale dość ciężką wahadłówkę. Kilka rzutów i nagle palia pojawia się ponownie, odprowadza błystkę. Teraz obrotówka, jest uderzenie, ale lekkie, widzę błysk ryby i nic z tego nie wynika. Znów wahadło, wreszcie dobre branie, minutowa walka, niestety bez skoków i mam ją w podbieraku ! 51 centymetrów, nieźle jak na pierwszego arctic char’a w życiu. Ryba jest zupełnie srebrna, w białe plamki, czyli w rzece jest bardzo krótko. Mięsko na pewno byłoby smaczne, ale postanawiam wypuścić pokonanego przeciwnika.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
Wkrótce dzwoni Arek, proponuje zjazd na kawę. Wszyscy mamy ryby, Zbyszek też zaliczył jedną sztukę. Turę popołudniową znów zaczynam w dole. Na obrotówkę mam potężne uderzenie, ale ryba nie zapina się, szkoda. Po chwili Arek coś holuje, to czterdziestocentymetrowa palia, pomarańczowy brzuch, ciemna, kontrastowa góra – to już kilkutygodniowy mieszkaniec rzeki. Znowu najlepszy jest Piotr i jego muchy – ma 3 arctic char’y, wśród nich jest jedna bardzo ładna sztuka, 49 centymetrów. Postanawiam wrócić pod swój wodospad. Widzę tam dwie ryby przy dnie, to łososie! Nie są duże, tak pod 60 centymetrów. Do tego nie interesują się żadną z moich przynęt. Odpuszczam i przedzieram się chyba kilometr nierównym brzegiem rzeki do innej kaskady, którą opisał mi Arek. Wreszcie tam docieram, to chyba najpiękniejsza miejscówka jaką widziałem!
Woda huczy, ale tuż obok spokojna głębia. W kryształowej wodzie widzę chyba z dziesięc ryb! Co prawda największą oceniam na „czterdziestakaparątaka”, a kilka to maleństwa po 20 cm, ale warto powalczyć. Kilka rzutów czerwono-pomarańczową obrotówką i jest branie! Niestety, to jeden z maluchów. Pozostałę ryby najwyraźniej spłoszyły się tym zamieszaniem i zobojętniały na wszelkie moje zabiegi. Na tym koniec, wracam do samochodu. Arek i Zbyszek zadowoleni, każdy z nich złowił swoją druga rybę, obie sztuki o pięknym ubarwieniu.
Dzień pierwszy – 7 sierpnia
TRASA Z KEFLAVIK DO REYDARFJORDUR
W sobotę szóstego wylecieliśmy z Warszawy: Piotr (firma Eventur), jego kolega Zbyszek i ja.
Nieco spóźniony samolot, niestety dopłata za nadbagaż, a do tego na lotnisku w Keflaviku szczegółowe dezynfekowanie całego sprzętu wędkarskiego. Nasz guide - Arek - czeka już od ponad godziny, a przecież za nim i przed nim 850-kilometrowa trasa południowym wybrzeżem Islandii. Walizy zapakowane, ruszamy w, jak się później okazało, siedemnastogodzinną podróż. Wrażenia niezapomniane. Arek pokazuje nam po drodze dziesiątki ciekawych miejsc, zatrzymuje się, opowiada. Wodospady, wulkany, renifery, rzeczki łososiowe i pstrągowe, lodowiec, foki – ta wyspa jest po prostu niesamowita! Mnóstwo widoków rzucających na kolana. Docieramy w końcu do naszego domku, parę kilometrów za Reydarfjordur. Zmęczeni rozpakowujemy się i przygotowujemy sprzęt ponieważ jeszcze tego popołudnia ruszymy na parogodzinne, rozpoznawcze wędkowanie.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis
POPOŁUDNIE – WĘDKARSKIE PRZETARCIE
O 16:00 Arek pakuje nas do swojego Land Cruisera. Po drodze stajemy na chwilę i pożeramy wspaniałego śledzia po islandzku. Restauracja wystylizowana na rybacką mordownię sprzed stu lat. Sam bym tu raczej nie wszedł. Jedziemy dziś na niewielką rzeczkę koło Eskifjordur. Wreszcie zaczynamy …
Niestety zupełnie nic się nie dzieje, najwyraźniej w tej chwili palii ani łososi nie ma w rzece. Mimo pomocy Bjorgvina, tutejszego muszkarza i właściciela dużego sklepu wędkarskiego, nic nie udaje się złowić. Kończymy o 22:00, nieco rozczarowani, ale też mocno zmotywani na jutro, kiedy tu wrócimy i zajmiemy się rzeką przez cały dzień, a więc na pewno dokładnie zbadamy jej najmocniejsze strony.
kliknij w miniaturkę, aby powiększyć zdjęcie i przeczytać jego opis