Po chwili przyszedł Carl. Sądził, że przynęta zaplątała mi się gdzieś między kamieniami - szybko wyprowadziłem go z błędu, cały czerwony z wysiłku. "To wielki łosoś!" - krzyczałem. Walka trwała nadal. Na zmianę popuszczałem i zwijałem żyłkę, ryba odpływała jakieś 20-30 m, po czym ściągałem ją na powrót. Po bardzo długich 25 minutach bitwy mojego życia wreszcie wyciągnąłem tego potwora na ląd. Co za ryba! Przypuszczam, ze spokojnie miał ponad metr długości i ok 15 kg wagi. Pstryknęliśmy kilka zdjęć i wypuściliśmy "króla" z powrotem do rzeki.
Po dwóch godzinach wędkowania miałem jeszcze jedno spore branie i tym razem nieco więcej miejsca na poruszanie się - i całe szczęście, bo ta ryba miała znacznie więcej energii i była bardziej czujna. W sumie przebiegłem za nią ok 80 metrów, zanim wyciągnąłem ja na brzeg. Tę sztukę komisyjnie oceniliśmy na nieco poniżej 15 kg. Wreszcie poczuliśmy pełnię szczęścia! Dzień, który zaczął się tak fatalnie, skończył się dla nas wręcz perfekcyjnie.
Po tych przygodach kontynuowaliśmy jeszcze podróż. Bylismy m.in. w San Francisco i w Los Angeles, ale to już inna historia.
Teraz jestem już z powrotem w zimnej Szwecji i tęsknię za Kalifornią - a zwłaszcza za Smith River...
Z wędkarskim pozdrowieniem -
Johan Bjelkendal