Wasze historie i testy

Król łosoś

SPIS TREŚCI

Razem z moim przyjacielem, Carlem, już jakiś czas temu zaplanowaliśmy sobie samochodowy wypad przez Kalifornię, Nevadę i Arizonę w USA. Zaczęliśmy naszą podróż w Las Vegas, po czym ruszyliśmy w stronę Wielkiego Kanionu i dalej, do Narodowego Parku Yosemite.

Kolos złowiony jako pierwszy - dał mi nieźle popalićPo zwiedzeniu parku pojechaliśmy do Red Woods, gdzie ponoć rosną największe drzewa świata, a następnie do parku Six Rivers, by w końcu nieco powędkować. Po dotarciu na miejsce dowiedzieliśmy się, że to doskonały czas na łowienie 'king salmonów' w Smith River, ponieważ akurat teraz migrują one tędy do Pacyfiku na tarło. To największe łososie na świecie; nie mogliśmy przecież przegapić takiej okazji!

Kupiliśmy kilka polecanych przez miejscowych wędkarzy przynęt i postanowiliśmy nie wynajmować przewodnika, przekonani, że damy sobie radę sami. W końcu - jak bardzo może to być skomplikowane? Okazało się, że znalezienie łososi było trudniejsze, niż się nam początkowo zdawało. Nie pomogły nawet mapy i wskazówki. W rezultacie spędziliśmy prawie cały dzień na samym jeżdżeniu.

Na koniec dnia zatrzymaliśmy się przy jakimś supermarkecie, by kupić coś na kolację. Tam spotkaliśmy Camerona, mieszkańca tego regionu. Zgadaliśmy się, że i on ma jutro w planach wędkowanie, tak więc idealnie się złożyło: mogliśmy dołączyć do niego i korzystać z jego znajomości rzeki, w której łowi całe swoje życie! Umówiliśmy się na następny dzień, na godzinę 9., w tym samym supermarkecie.


Niestety - nazajutrz drań się w ogóle nie pokazał i zostaliśmy znowu na lodzie. Mimo złego początku dnia postanowiliśmy jednak pojechać nad rzekę i spróbować szczęścia. Spotkany tam przypadkowo wędkarz oznajmił, że dosłownie 15 minut temu wyciągnął w tym miejscu 15-kilowego kinga, co dało nam nadzieję. Powiedział też, że powinniśmy próbować łowić blisko brzegu, w dolnym nurcie, bo nie mieliśmy woderów. Jednak tamto miejsce było już zajęte przez małego, zrzędliwego człowieczka, który przepędził nas i kazał ewentualnie wrócić sobie wieczorem. Znów więc wylądowaliśmy w samochodzie, próbując znaleźć inną miejscówkę - deja vu... W końcu przypomniałem sobie o miejscu, które widzieliśmy dzień wcześniej, ale wtedy tam nie spróbowaliśmy.

Zatrzymaliśmy się w pobliżu i poszedłem na brzeg, zobaczyć, czy znajdzie się tam dla nas jakieś fajne stanowisko, podczas gdy Carl czekał na mnie w samochodzie. Zabrałem ze sobą też wędzisko, mówiąc Carlowi, że jeśli nie wrócę w ciągu pięciu minut, to znaczyć będzie, że znalazłem dobrą miejscówkę. Tak się też stało; miejsce było super, także do wędkowania bez woderów - dla nas idealnie.

Już po pierwszym rzucie poczułem atak ryby i adrenalina podskoczyła. Po drugim rzucie poczułem, jak ten potężny atak zatrzymał się na moment, po czym ryba chyba zdała sobie sprawę, że została złapana na haczyk i nagle hamulec mojego kołowrotka zaczął piszczeć jak szalony, podczas gdy łosoś pędził w dół nurtu. Szybko uświadomiłem sobie, że ta ryba ma na pewno spokojnie ponad 10 kg. Początkowo nic nie mogłem wskórać - po prostu patrzyłem, jak linka ucieka ze szpuli z zawrotną prędkością. Zacząłem iść wzdłuż brzegu, by zachować choć część żyłki. Po ok 30 metrach nie mogłem już iść dalej, bo drogę zagradzały mi drzewa i krzaki rosnące tuz przy rzece. Byłem w pułapce; moje wędzisko wyginało się do granic możliwości, a żyłka była napięta jak struna! [Sprzęt, którego używałem był tym samym, którego używam łowiąc trocie w Szwecji: mój najlepszy przyjaciel, czyli HM69 "Cannibal" 8-28g oraz Invisible Braid 0.12 mm. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić innego zestawu, który lepiej poradziłby sobie w tamtej chwili. Ta siła w tej cienkiej lince... Uwielbiam wędkować dobrym jakościowo sprzętem, który rzeczywiście spełnia pokładane w nim oczekiwania.]



Po chwili przyszedł Carl. Sądził, że przynęta zaplątała mi się gdzieś między kamieniami - szybko wyprowadziłem go z błędu, cały czerwony z wysiłku. "To wielki łosoś!" - krzyczałem. Walka trwała nadal. Na zmianę popuszczałem i zwijałem żyłkę, ryba odpływała jakieś 20-30 m, po czym ściągałem ją na powrót. Po bardzo długich 25 minutach bitwy mojego życia wreszcie wyciągnąłem tego potwora na ląd. Co za ryba! Przypuszczam, ze spokojnie miał ponad metr długości i ok 15 kg wagi. Pstryknęliśmy kilka zdjęć i wypuściliśmy "króla" z powrotem do rzeki.

Po dwóch godzinach wędkowania miałem jeszcze jedno spore branie i tym razem nieco więcej miejsca na poruszanie się - i całe szczęście, bo ta ryba miała znacznie więcej energii i była bardziej czujna. W sumie przebiegłem za nią ok 80 metrów, zanim wyciągnąłem ja na brzeg. Tę sztukę komisyjnie oceniliśmy na nieco poniżej 15 kg. Wreszcie poczuliśmy pełnię szczęścia! Dzień, który zaczął się tak fatalnie, skończył się dla nas wręcz perfekcyjnie.

Po tych przygodach kontynuowaliśmy jeszcze podróż. Bylismy m.in. w San Francisco i w Los Angeles, ale to już inna historia.

Teraz jestem już z powrotem w zimnej Szwecji i tęsknię za Kalifornią - a zwłaszcza za Smith River...

Z wędkarskim pozdrowieniem -
Johan Bjelkendal