Po kilkunastu bezowocnych nocach spędzonych nad trudno dostępną wodą PZW, nieco zrezygnowany zaczynałem zadawać sobie pytania: po co to wszystko? Czy nie prościej byłoby po prostu pojechać na komercję? Oczywiście, że byłoby prościej – ale czy w wędkarstwie chodzi o to, żeby iść po linii najmniejszego oporu? Plan na ten sezon był prosty: spędzić 100% czasu na wodach PZW i wyciągnąć kilka żywych „pomników przyrody”. Jest tylko jeden sposób, aby to się udało – próbować swoich sił do skutku na dzikich zbiornikach, z nieodkrytym rybostanem.
Z początku wszystko wyglądało standardowo. Przyznaję, wkradła się odrobina monotonii. Najpierw sprawne rozpakowanie, załadunek na ponton i przeprawa na miejsce oddalone o jakieś 0,5 km. Miejsce biwakowe było tak bardzo odizolowane od cywilizacji, że nawet łoś, którego tam zastałem, wydawał się zdziwiony moją obecnością. Ilość sprzętu określiłbym jako niewielką – o ile w ogóle w świecie karpiarzy istnieje coś takiego jak „niewielka ilość sprzętu”. W końcu czekały mnie zaledwie dwie nocki.
Sposób łowienia na tym zbiorniku jest dość techniczny i specyficzny. Dzięki przejrzystości wody sięgającej do 3 m, można sobie pozwolić na szukanie miejscówek „gołym okiem” – bez echosondy. Polega to mniej więcej na tym, że podczas dokładnych oględzin linii brzegowej – pod wodą, rzecz jasna – szukam twardych, piaszczystych placów, usianych pozostałościami po muszelkach. Taka miejscówka to w zasadzie gwarancja, że karpie odwiedzają to miejsce, ponieważ zdecydowanie większa część zbiornika pokryta jest grubą warstwą mułu i zielska.
Pierwsze miejsce, które udało mi się znaleźć, to właśnie taki placyk – na rogu dużego cypla, dzielącego wodę na dwie części. Drugie miejsce, jak się później okazało, szczęśliwe – to również piaszczysty placyk z muszlami małży, ale tym razem w zatoce, wśród lilii wodnych. Wbrew pozorom miejsca te nie są zbyt rozległe – mają maksymalnie 1,5 × 1,5 m – i to właśnie tam kładę swoje zestawy.
Oba przypony były identyczne – 20 cm D-Rig z taką samą przynętą. Tym razem postawiłem na nowość od Dragona: wafters 16 mm ananas-truskawka (przynęty Carp Series Magnum). Co warto zaznaczyć – w opakowaniu znajdują się dwa warianty rozmiarów: wspomniana kulka 16 mm oraz nieco większy dumbells 20 mm. Skuteczność waftersa – i moim zdaniem jego przewaga nad przynętami tonącymi – wynika z delikatnego balansowania nad haczykiem, w taki sposób, że sam haczyk cały czas leży na dnie. Dodatkowo, gdy ryba pobiera przynętę, zasysa ją z taką samą siłą jak leżące obok kulki tonące, jednak wafters jest lżejszy, przez co łatwiej trafia do pyska i umożliwia skuteczniejsze zacięcie.
Obie miejscówki nęciłem bardzo skromnie: dwie garście kulek w podobnym profilu zapachowym oraz łopatka fermentowanego orzecha tygrysiego z dodatkiem kukurydzy. Zdecydowałem się na ziarna, ponieważ jezioro niemal w ogóle nie zawiera leszcza – a to właśnie on potrafi być zmorą karpiarzy, skutecznie wyjadając kukurydzę. Zanętę rozsypałem równomiernie na całej powierzchni miejscówki, a dodatkowo część z niej umieściłem w pasie trzcin i grążeli, by żerujące przy brzegu ryby dotarły do przynęty jak po sznurku.
Około 30 minut po ostatniej wywózce słyszę kilka „piknięć” na centralce. Ponieważ wędka – notabene wywożona jako ostatnia, do zatoki – znajdowała się około 80 m od namiotu, czym prędzej wsiadam w ponton i ruszam, by podjąć walkę z rybą. Już od samego początku – mimo że branie było spokojne – miałem przeczucie, że to duży przeciwnik. Po szybkim rozplątaniu żyłki z lilii mogłem wreszcie delektować się ciężkim i długim holem. Dzięki znakomitej przejrzystości wody miałem okazję co chwilę obserwować wielkiego amura. Po podebraniu ryby poczułem ulgę pomieszaną z euforią – w końcu mi się udało! Waga wskazała 20,3 kg, a długość 117 cm – czyli złoty medal PZW zarówno w kategorii wagi, jak i długości. Pełen sukces!
Kilka zdjęć i ryba – w świetnej kondycji – majestatycznie wraca do wody, machając mi ogonem na pożegnanie.
Kto wie, może jeszcze się spotkamy...
Warto wierzyć do końca i się nie poddawać!
Mikołaj Łopatka
Team Dragon