Testerzy relacjonują

Praktyczna niezawodność w ekstremalnych warunkach

Powstanie tego artykułu wymusiła sytuacja, która zdarzyła się naprawdę. I chociaż skupimy się dzisiaj na jednym "holu", który trwał około pół godziny, to jednak powinien dać on do myślenia i może przełożyć się na nasze wędkarskie dobro, które będzie trwać, trwać i trwać.

Niezawodność ze strony sprzętu to coś, czego oczekuje każdy wędkarz. Zarówno ten bardziej, jak i ten mniej zaawansowany, bo nikt nie chce stracić w trakcie holu ryby, jaka by ona nie była.
Na rynku mamy wiele sprzętu i niestety część jest wątpliwej, zawodnej jakości. W zestawie spinningowym (bo tym dzisiaj się zajmiemy), jednym z najważniejszych elementów jest żyłka, na której nie możemy oszczędzać, bo jej wysoka jakość pozwoli nam cieszyć się jej niezawodnością, nawet w niecodziennych okolicznościach, które wydają się z góry skazywać nas na porażkę. I właśnie ta "niecodzienność" mnie spotkała w trakcie tegorocznych jesiennych boleniowych żniw, gdy udałem się na październikową Odrę w celu podjęcia próby przechytrzenia "odpasionej" rapy.

NIEMOŻLIWE OKAZAŁO SIĘ MOŻLIWE

Ten dzień, a właściwie hol, zapamiętam na długo. Ale nie ze względu na wielkość złowionego bolenia czy jego widowiskowe powierzchniowe branie, tylko właśnie ze szczerego podziwu i niedowierzania, że sprzęt przeszedł tekst, którego teoretycznie nie miał prawa zaliczyć, gdyż to wykraczało poza wszelkie normy "producenckiej gwarancji".

Tego dnia wiał bardzo mocny wiatr z zachodu, który wykluczał komfortowe wędkowanie, jednak i tak zdecydowałem się pojechać na ryby. Wybór odcinka tym razem był mocno ograniczony, dokładnie o 75%, gdyż biorąc pod uwagę siłę wiatru, jego kierunek, oraz warunki hydrologiczne, w grę wchodziły jedynie wewnętrzne łuki lewego brzegu Odry. W takie miejsce też pojechałem; z dominującymi krótkimi i wybitnie krótkimi ostrogami.

Do mocno wiejącego wiatru doszła także nagła zmiana pogody, przez którą obawiałem się o prawidłową aktywność boleni. Obawy te w pewnym sensie się potwierdziły, gdyż po obłowieniu kilku dobrych miejsc, gdzie były rapy, miałem na koncie jedną spinkę i dwa szybkie "ostre" strzały, które, jak wnioskuję, były wynikiem ataków/wyjść z zamkniętymi pyskami oraz dwa wyjścia bez finalnych ataków na przynętę.

Dość długo utrzymywał się zerowy wynik. Do momentu, aż nastał TEN moment. Wykonałem daleki rzut lotną, powierzchniową przynętą. Zdążyłem zrobić dosłownie jeden obrót korbką i usłyszałem piękny atak w bezsterowego woblera. Jak to często w takich przypadkach bywa, ryba nie trafiła, ale po sekundzie nastąpiła powtórka i drugie "buuum" było już trafione. Łowiłem nowym kijem i był to dopiero dziesiąty boleń, więc spinning ten nie był przeze mnie jeszcze dostatecznie "wyczuty". Nie chciałem bawić się zaraz po zacięciu w dokładną ocenę wielkości ryby, ale czułem, że jest to standardowa tej jesieni wielkość, czyli... duży osobnik! Ryba dała się dość szybko podciągnąć pod ostrogowe kamienie. Chyba aż za szybko, gdyż po przewaleniu się na powierzchni wody i pokazaniu pięknej płetwy ogonowej, zrobiła energiczny odjazd do samego dna przyostrowowej rynny, przeciągając żyłkę przez coś, co znajdowało się na dnie.

Wiedziałem, że ryba jest godna upamiętnienia jej na zdjęciu, jednak w zaistniałej sytuacji spadło to na ostatni plan, a rybę oczywiście spisałem na straty. Moją "bolączką" była jedynie przynęta, która była wystruganym w drewnie rękodziełem, które, jak wiadomo, jest nie do powtórzenia, a które było wybitnie udane, co od samego początku jesiennych łowów potwierdzały boleniowe osiemdziesiątki. Bardzo nie chciałem jej stracić i byłem gotowy na podjęcie ryzyka. Jednak będący wciąż na końcu zestawu boleń nie ułatwiał zadania, gdyż przeciąganie żyłki przez jakąś podwodną zawadę w każdej chwili mogło skończyć się jej przetarciem, które spowodowałoby utratę cennej przynęty...
Co podciągnąłem bolenia, to on odjeżdżał. Żyłka nie chciała się odwinąć od zawady, więc otworzyłem kabłąk kołowrotka mając cichą nadzieję, że luz spowoduje wypięcie się ryby i zabrałem się za... rozbieranie. Żyłka wchodziła od szczytówki do dna niemal pionowo, więc mogła być w zasięgu nogi. Zagadką była jedynie głębokość, gdyż wiedziałem, że przede mną jest rynna, której dno znajduje się kilka metrów poniżej lustra wody. Gdy byłem już gotowy, zamknąłem kabłąk i z napiętą linką zacząłem wchodzić do wody, wyszukując stopami luk między ruchomymi kamieniami. Głębokość z każdym decymetrem mocno się zwiększała, a coraz mocniej napierający prąd wsteczny nie ułatwiał utrzymania równowagi. Zacząłem dopuszczać myśl, że to może się nie udać, gdyż zanurzenie zaczęło mocno zbliżać się do szyi, a próba zrobienia kolejnego kroku do przodu zakończyła się brakiem znalezienia dna. Jednak to było dokładnie to miejsce, gdzie wchodziła żyłka i "rentgen" przeprowadzany gołą stopą pozwolił dotrzeć do starej faszyny, o którą boleń przewiną żyłkę. Schylenie się po nią nie było możliwe. Złapanie żyłki stopą i przewinięcie jej również, gdyż faszynowe patyki wychodziły w rynnową głębię, której nie byłem w stanie sięgnąć. Zacząłem więc "bujać" pierwszym patykiem u jego podstawy za pomocą stopy i udało się go na tyle rozruszać, że znalazł się w mojej dłoni. Jednak to nie o niego była zawinięta żyłka. Walczyłem więc dalej i trzeci patyk okazał się być tym, o który zaplątała się żyłka. Szczęśliwy, odczepiłem ją i wyszedłem na brzeg. Jednak moja radość długo nie trwała, gdyż okazało się, że żyłka była przewinięta w dwóch miejscach, a drugim był sam warkocz. Wszedłem więc ponownie do wody i tym razem także udało się dotrzeć do faszyny i rozruszać za pomocą stopy, a następnie podnieść z użyciem palców u nogi. Po uwolnieniu żyłki wyszedłem na ląd i kontynuowałem hol, bo ryba w taki sposób się zapięła, że nawet luz nie spowodował jej wypięcia. Ryba zdążyła odpocząć i gdy próbowałem ją podciągnąć do siebie, odjechała w nurt i próbowała przelewem przejść w górę rzeki. Maksymalny tekst dla żyłki! Nie dość, że miała za sobą długie minuty ocierania o faszynę, to teraz musiałem za jej pośrednictwem "wyszarpać" dużą i ciężką rybę z głównego nurtu na spokojną wodę. To się udało i, mimo iż boleń był wyjątkowo silny, w końcu został podprowadzony do ręki i podebrany chwytem za podstawy płetw piersiowych.

Rapa okazała się być osobnikiem o całkiem przyjemnej długości 84 cm, ale najbardziej cieszyłem się z tego, że odzyskałem, właściwie już spisaną na straty, przynętę! Później dołowiłem jeszcze bolenia długości 77 cm, ale to już zupełnie inna historia...

"WINOWAJCA" SUKCESU

No i co z tego wszystkiego wynika? A no to, że zastosowanie sprawdzonej żyłki z najwyższej dragonowej półki z wielkim prawdopodobieństwem pozwoliło doprowadzić ten "hol" do szczęśliwego końca. Gdybym zastosował żyłkę wątpliwej jakości, jej przetarcie o starą i postrzępioną faszynę mogłoby być kwestią chwili. Dlaczego tak myślę? Nie dlatego, że współpracuję z firmą Dragon i mam robić "ochy" i "achy", tylko dlatego, że fakty są, jakie są. A są takie, że żyłka ta przeszła test, jakiego teoretycznie nie miała prawa przejść i jakiej nie przeszłoby wiele żyłek na rynku. Owszem; żyłka, która jest w moim zestawie kilkunastometrowym przyponem dowiązanym do plecionki, została wymieniona w całości, gdyż była w wielu miejscach naruszona, jednak było to naruszenie na tyle niewielkie, że wszystko zakończyło się pomyślnie.
Skąd w tej żyłce tyle mocy? Ano stąd, że producent dołożył do tej żyłki fluorocarbonowe włókno, które sprawia, że żyłka ta posiada realnie większą odporność na przecieranie niż "zwykłe" żyłki. Niezmiennie korzystam z niej od wielu lat, a ta sytuacja utwierdziła mnie w tym, że był to najlepszy wybór z możliwych. Zatem, jeśli łowisz w wodzie, gdzie istnieje ryzyko otarcia o różne zawady, czy po prostu zalegające na dnie kamienie lub wspomnianą faszynę, to warto sięgnąć po żyłkę z dodatkiem fluorocarbonowego włókna, bo... jeśli przeczytałeś czytelniku cały hol, to wiesz, że użycie żyłki o takich właściwościach, pozwoliło nie tylko złowić piękną rybę, ale również nie stracić wyjątkowej przynęty!


A co to właściwie za żyłka? Oczywiście HM80 MONO, o średnicy 0,223 mm i wytrzymałości 6.30 kg.

Dla dopełnienia podam sprzętową całość, jakiej użyłem tego dnia na boleniowej wyprawie.

  • wędzisko Dragon HM-X Mamba II: 2.75 m, 3-18 g
  • kołowrotek Dragon Fismaker EVO.3 FD 1130
  • plecionka Dragon Fishmaker V2
  • przypon z żyłki Dragon HM80 MONO: 0.22 mm, 6.30 kg
  • agrafka: Spinn Lock, rozm. 14
  • przynęta: rękodzielniczy powierzchniowy wobler

Jeśli do tej pory nie zwracałeś większej uwagi na jakość stosowanej żyłki lub po prostu używałeś jakiejkolwiek z niskiej półki, to warto zmienić te przyzwyczajenia i sięgnąć po sprawdzony, wysokiej jakości produkt, który – jak widać – zda egzamin nawet w ekstremalnych okolicznościach.

Mariusz Drogoś
Team Dragon